Nie jestem przesądny, może czasem bywam tylko, ale dziś mamy już trzynasty Kącik muzyczny – a zatem koniecznie trzeba to jakoś uczcić. Wesoło uczcić.
Z całej muzycznej spuścizny Wolfganga Amadeusza Mozarta to opery i koncerty fortepianowe uchodzą za dzieła najbardziej niedoścignione i najgłębsze. Zresztą co tu dużo mówić, tak ku prawdzie niemal cała muzyka Mozarta jest niedościgniona. Zajrzyjmy, jak niedościgniony jest trzynasty koncert fortepianowy, który słusznie uchodzi za absolutną perełkę.
Nie licząc koncertów zaczynających się od 20 z kolei, to bodaj najsłynniejszych z wszystkich pozostałych (może z małym i nieoczywistym wyjątkiem dla siódmego czy siedemnastego – równie urokliwe). Już sam orkiestrowy wstęp nie pozostawia żadnych wątpliwości, że to Mozart w najlepszym wydaniu – melodia chwyta za serce i porywa od razu, potem troszkę jakby sobie ciszej pobrzęczy, taka jakby lekko ściszona rozmowa instrumentów z orkiestry samych ze sobą, i znowu pochód cudownie dźwięcznych motywów jeden po drugim. Sam wstęp orkiestrowy wystarczyłby, by się w całym koncercie już na zawsze zakochać, a co to dopiero będzie, jak już zabrzmi fortepian – oj, będzie i troszkę melancholijnie (2:34), i wirtuozowsko (3:10), pojawią się fałszywe zakończenia ekspozycji (3:43-3:54) i – chwilę później słynne – wyszukane i wyrafinowane – Mozartowskie zakończenia muzycznych fragmentów. Nie może zabraknąć – to już doskonale wiemy – motywów wyjaśniających wszystko (4:20). Miód na uszy. Przed Państwem pierwsza część słynnego koncertu: