Mozart przejawiał dość wyraźną fascynację klarnetem – w czasach Wolfganga ten instrument był stosunkowo młody. Twórcą współczesnego klarnetu był Johann Christoph Denner w początkach XVIII wieku. Udoskonalił on istniejący instrument chalumeau, dodając dwie klapy i wydłużając go. Później dodano lejkowate rozszerzenie u końca instrumentu (czarę głosową). Mimo postępów, w pierwszej połowie XVIII wieku klarnet był rzadko używany.

Mozartowi zapewne do gustu przypadła specyficzna kontrastowość brzmienia klarnetu, która powoduje, że w wysokich rejestrach brzmi trochę piskliwie, w dolnych zaś ma bardzo głębokie brzmienie. Otwiera to przed artystą bardzo duże możliwości twórcze.

Koncert klarnetowy Mozarta to arcydzieło zadziwiające – jest jego ostatnim dziełem instrumentalnym, ukończonym niecałe dwa miesiące przed śmiercią, napisanym z myślą o przyjacielu kompozytora – Antonie Stadlerze, wybitnym klarneciście, być może najwybitniejszym tamtych czasów. Pogodny nastrój, tak charakterystyczny dla Mozarta, jest co chwila przerywany odcieniami melancholii i głębszej zadumy, która jednak nigdy nie przedziera się zbyt wyraźnie. Koncert jest jakby pozbawiony fajerwerków – to wielki poemat prostoty i delikatności, wypełniony przepięknymi melodiami i subtelnościami. To tak, jakby intymna muzyka salonowa nagle odnalazła głębię wyrazu, rozsadzając ramy salonowej kokieterii, ale z niej nigdy nie rezygnując tak do końca. A jeśli dodamy do tego fakt, że nawet jeśli ktoś nie jest melomanem, ale pamiętam słynny film Sydneya Pollacka Pożegnanie z Afryką, to na pewno przypomni sobie środkową część koncertu.