Giuseppe Verdi to chyba najbardziej włoski z wielkich włoskich twórców operowych. Rewolucjonistą nie był, nie oszukujmy się, w wielkim dziewiętnastowiecznym sporze o kształt opery zajął pozycję… środkową. Nie pragnął być wynalazcą nowego, raczej ubogacał zastane konwencje szlachetną emocją. Namiętności – czasami bardzo skrajnych – w jego operach nie brakuje. Czasami przemawiają one mistrzowskim  popisowym bel canto , czasami ostrym weryzmem (kierunek zapoczątkowany pod koniec XIX w. we wł. twórczości operowej, odpowiadający naturalizmowi w literaturze, głoszący postulat realistycznych wątków treściowych w librettach, unikający tematyki historyczno-mitologicznej, dążący zaś do ukazania prawdy emocji również w muzyce – innymi słowy: by aktorzy operowi nie śpiewali popisowych kawałków z uśmiechem na ustach przez 10 minut, że właśnie giną od dźgnięcia sztyletem). Verdi był człowiekiem teatru, fenomenalnie wyczuwającym potrzeby słuchaczy. Dawał im dokładnie to, czego potrzebowali. Trudno znaleźć w historii muzyki bardziej popularnego za życia kompozytora, a przy tym artystycznie spełnionego. Nie zrewolucjonizował muzyki. Nie wytyczył nowych szlaków. Ale też nie musiał. 

Słynny muzyczny toast z   Traviaty – prosto z Paryża, na uwagę zasługują nie tylko wspaniałe głosy – śpiewające z pełną swobodną trudne fragmenty, bez silenia się na fajerwerki, ale i współczesne stroje oraz efektowna piramida z kieliszków.