Środa, 15 lipca 2020 r.

Mijamy Yacht Club Rewa, mijamy kapliczkę, kierujemy się na Zachód. Mamy dwie drogi do wyboru: albo plażą, tuż nad samym morzem, albo pobliskimi ścieżynkami, wydeptanymi przez piechurów lub rowerzystów.

Szukać będziemy śladów pirata Tony. Kto powołał do życia – drugiego, pośmiertnego – rewskiego żeglarza o awanturniczo-przygodowej biografii? Lokalna legenda czy wyobraźnia literacka Tadeusza Krzysztofa? Ciężko już dzisiaj stwierdzić to z całą pewnością. Nie będziemy rozstrzygać. Nawet jeśli tylko i wyłącznie literackie pióro Tadeusza Krzysztofa jest „winne” wskrzeszenia pirata, to niespokojny rewski żeglarz wart jest przeszukania wszystkich jego śladów. I nawet jeśli tylko literatura powołała go do życia, musiał również w naturze zostawić swoje tropy.

Wielki pirat (tytuł opowiadania) to określenie nieco na wyrost. Z tekstu Krzysztofowego wynika raczej, że ów awanturnik był kolejnym zgnębionym małżonkiem, niepotrafiącym sprostać ciągle rosnącym wymaganiom swojej żony o dźwięcznym imieniu Kunegunda. W tym elemencie opowiadania dopatrywałbym się najbardziej aktualnych, uniwersalnych prawd. Pewne tematy są zawsze na czasie.

Z całym szacunkiem dla wszystkich obdarzonych wspomnianym imieniem kobiet, przyznać należy, że w zestawieniu z prostym, dwusylabowym Tonem, akurat dwukrotnie dłuższa, najeżona trudnymi do wymówienia spółgłoskami i brzmiąca trochę z niemiecka Kunegunda brzmi dosyć złowrogo. Przestroga autora wydaje nam się oczywista: bardziej niż ducha Tony bać się należy chciwości oraz nieprawości, a nader wszystko femmes fatales. Nie uprzedzajmy jednak faktów.

Wedle opowiadania, rewski żeglarz, posiadacz szkuty (jakżeby inaczej), zajmował się transportem kamieni, drewna, żwiru, torfu i innych dóbr do Gdańska, Pucka, Elbląga, zapuszczając się nawet na Rugię. Los go nie rozpieszczał. Porwany za młodu na łące za Czarnym Rowem przez wikingów, na obczyźnie nauczył się szewstwa oraz – notabene – grabiestwa. Udaje mu się zbiec w czasie jednej z łupieżczych wypraw w Hamburgu, gdzie napotyka innego rewskiego żeglarza, z którym udaje się za ocean do Ameryki, a następnie wraca w rodzime strony. Poznaje na swoje nieszczęście Kunegundę, z którą ma aż piątkę pociesznych dzieciątek. W okresie zimowej przerwy od rybołówstwa i żeglowania, wykorzystując swój szewski potencjał impregnuje rybackie buciska. Tymczasem Kunegunda, chciwa ponad wszelką miarę i zawistna, nie potrafiła powściągnąć swojej złej natury, docinając bez przerwy małżonkowi i domagając się więcej. Nadmierny konsumpcjonizm tamtych czasów nie mógł rodzince Tony wyjść na dobre. I nie wyszedł.

Pod wpływem małżonki Krzysztofowy bohater zostaje piratem. Ot, tak po prostu. Znajduje kilku kamratów i postanawia zastawić pułapkę na Bogu ducha winnego Klemensa z Pucka – informacja o tym, iż ten ostatni będzie płynął do Gdańska swoim bogatym stateczkiem wypełnionym po brzegi węgorzami i łososiami, a nawet diabli wiedzą czym tam jeszcze, musiała krążyć w środowisku rybackim z lekkością i prędkością pożywnej ploteczki. Debiutanci w pirackim rzemiośle zaczajają się na Klemensa koło tzw. z niemiecka Depki – czyli Głębinki, sztucznie przekopanym najprawdopodobniej na początku XX wieku przejściu dla zmierzających w kierunku Półwyspu Helskiego statków.

Czas trochę przyspieszyć tok Krzysztofowej narracji. Akcja zapewne potoczyła się błyskawicznie. Tego dnia blady świt nad Rewą spowijała wyjątkowo gęsta mgła, zamiast Klemensa piracka ekipa Tony napotyka królewskich kaprów, wszyscy giną od strzałów z muszkietów. Koniec? Nie. W tym momencie w każdej tego typu historyjce coś jeszcze musi się wydarzyć. I się wydarza. Tu już poruszamy się po terenie bardzo subtelnym, otwierającym opisywane zdarzenia na świat transcendentny. Jako zadufani w sobie racjonaliści z krwi i kości, nie odważamy się sami poruszać tego tematu. Z oczywistych zatem względów oddajemy głos Tadeuszowi Krzysztofowi:

Ale historia wielkiego pirata jeszcze się nie kończy. Duch pirata Tony żyje do dzisiaj. Pomieszkuje niedostępne bagna Mościch Błot i zatokę tuż za opłotkami wioski. Nikt go z bliska nie widział. Jedynie w czasie groźnych sztormów gdy olbrzymie grzywacze jeden za drugim toczą się po morzu i zaciekle atakują brzeg można z daleka wśród rozbryzgów fal dostrzec zarys ludzkiej sylwetki. To pirat Tona. Twarz o jednym oku, drewniana noga i takaż ręka zakończona szpikulcem dopełnia grozy. Zdrową ręką pirat wali co sił w duży bęben. Ochrypłe tony niosą się po morzu. To pirat Tona w ten sposób chce odpokutować swe grzechy. Oznajmia wszem, że w ten czas nie należy wypływać w morze.

Napotykamy poważny problem z umiejscowieniem wydarzeń w czasie. Kaprowie byli oczywiście ludźmi morza, często sami korsarzami, zatrudnianymi przez władcę, którzy posługiwali się tzw. patentami – listami kaperskimi upoważniającymi do niszczenia i uprowadzania nieprzyjacielskich jednostek morskich. Działalność regularnej floty kaperskiej wygasła wraz z zakończeniem wojen o dominium Maris Baltici, czyli o panowanie na obszarze Inflant, a co za tym idzie: kontrolę nad całym basenem Morza Bałtyckiego. Owe konflikty inflanckie kończą się w 1538 r., czyli kilka wieków przed powstaniem Głębinki. Ostatecznie kaperstwo i cała idea korsarstwa została w Europie zakazana w 1856 r. na mocy traktatu paryskiego. To oznacza, że wspomniani w opowiadaniu Krzysztofa królewscy kaprowie musieli być naprawdę bardzo zagubionymi korsarzami, chyba że… sami byli zbłąkanymi w czasie zjawami. Przyjmujemy tę ostatnią wersję.

Zachodnie krańce Rewy żegnają nas falochronem. Odtąd wędrowiec przechodzi we władanie potężnej natury. Horyzont znaczony będzie jednym rzędem wysokich drzew, równolegle rosnących wzdłuż ścieżek rowerowych prowadzących do rezerwatu przyrody Beka, oraz typowym nadmorskim krajobrazem z wyraźnie zarysowaną linią Półwyspu Helskiego. Wiatr staje się trochę mocniejszy, tak jakby również bardziej frywolny – czasami ciężko się zorientować, z której strony powiewa. Mijamy kilku przechodniów, rowerzystów, plażowiczów ceniących sobie plaże nieco bardziej dzikie i ustronne. Nigdzie śladów Krzysztofowych bohaterów… Nie, to nie mogłoby być takie proste, prawda? Czyżby jednak naprawdę nic?

Mijamy tzw. Czarny Rów – tu wedle Krzysztofowego opowiadanka pasł krowy mały Tona. I tutaj został też porwany przez wikingów. Chłopaka przyciągnął widok dużego żaglowego statku; sądził, że to przybyli po torf gdańszczanie. Ale Czarny Rów kryje w sobie jeszcze jedną tajemnicę. W jego okolicach grzebano zmarłych w czasie wspomnianej epidemii cholery, która wedle zapisów ustać miała dokładnie 16 sierpnia 1831 r. – w dzień wspomnienia św. Rocha.

Przyroda w tym miejscu zdaje się zapraszać do siebie oraz wspierać wszystkich szukających ustronia z nutką tajemniczości. Wyobraźnia nie daje nam spokoju. Wydeptane tu i ówdzie ścieżki między plażą a trasami rowerowymi, przecinające pasmo wspomnianych drzew, z lekką domieszką błota, nasuwają obrazy spiskującego pirata Tony w zabłoconych buciskach, tak skwapliwie pielęgnowanych zimową porą.

To jego kraina dzieciństwa, to także jego kraina młodości – tutaj zapewne chadzał na romantyczne spacery z Kunegundą, zupełnie nieświadom tego, jak srogą cenę przyjdzie mu zapłacić za młodzieńcze porywy serducha. Każdy, kto się dobrze wsłucha, usłyszy, jak lekki wiaterek szeleszczącymi gałązkami niemal powtarza zaklęcia miłosne, jakimi Tona przed laty uwodził Kunegundę. Zbyt romantyczne nie były – ten rybak i awanturnik, okrzepły w bojach twardych wikingów, zapewne zwykł czułe słówka ciosać grubymi konkretami: i to zapewne właśnie zapowiedzią w miarę dostatniego życia przekonał do siebie chciwą i nikczemną Kunegundę. Myślał, że poznał swoją Małgorzatę, a tu ot, przytrafiła mu się Lady Makbet. Zapewne niepiśmienny Tona osobiście jednak nie znał ani jednej, ani drugiej.

Tymczasem trochę dalej napotykamy tak jakby symbol drugiej strony medalu. Rosnące naprzeciwko siebie krzaki, których gałązki wyglądają jak wyciągnięte do siebie ramiona, przypominają sceny zwierzeń miłosnych. Ale nieco dalej samotne drzewo zdaje się pobudzać nas do refleksji zdecydowanie innej natury. Drzewo Samotności to drzewo – zgodnie z naszymi wyobrażeniami, dopisanymi do opowieści Tadeusza Krzysztofa – pod którym zrozpaczony Tona uzyskał wyższy stopień oświecenia, ostatecznie uświadamiając sobie, że w gruncie rzeczy całe jego małżeństwo z Kunegundą jest notabene porażką. Przed decyzją o zostaniu piratem – musiał już to wiedzieć. Czy jego duch wciąż tu powraca medytować o zmroku – tego nie wiadomo.

Ostatecznie pirat Tona okazuje się zjawą bardzo niegroźną – wręcz przeciwnie: pokutnik pełni obecnie na styku świata rzeczywistego i transcendentnego rolę wielce pożyteczną, ostrzegawczą przed niekorzystnymi dla żeglarzy warunkami atmosferycznymi. Zupełnie inaczej drugi legendarny duch z Krzysztofowych opowieści. To ognik zamieszkujący Moście Błota, tereny rzeki Redy koło Rewy i Beki lub Zagórskiej Strugi w Mostach. Przemierza bagna, moczary i trzęsawiska, z latarnią ponoć pochodzącą z zatopionej w nieznanych okolicznościach szkuty Krebsa. Niestrudzenie tropi swoje ofiary początkowo rozświetlając im drogę po bagnistych terenach, ale zwodnicze światło jego latarenki ma właściwości hipnotyzujące – i Eirlich, zrazu pomocny, prowadzi nieszczęśnika na głęboką toń. Chochlik zapewne uwielbia płatać i inne, już mniej groźne figle – i od czasu do czasu uważnym spacerowiczom niespodzianie przefrunie koło nosa jakaś gałązka czy mały kamyczek, a jeśli się dobrze wsłuchają, posłyszą również tu i ówdzie chochlicze stąpanie po sitowiach lub chichotki jakby nie z tej ziemi.

Docieramy wreszcie do miejsca, gdzie plaża gwałtownie się kurczy i znacznie łatwiej przejść dalej ścieżkami wydeptanymi przez Tonę w kierunku rezerwatu przyrody Beka. Choć dziś słowo to ma bardzo humorystyczne konotacje, to widoki rezerwatu zapierają dech w piersiach. Natura, choć wydaje się tu potulna, przystępna i przyjazna, jednocześnie bezceremonialnie zaskakuje czy to nagłą zmianą pejzażu i kolorystyki, czy to ciekawym ukształtowaniem terenu, w tym linii brzegowej. Rezerwat, położony u wylotu pradoliny rzeki Redy do Zatoki Puckiej, należy do najważniejszych przyrodniczych miejsc na polskim wybrzeżu Bałtyku jako jeden z trzech obszarów występowania nadmorskich słonaw, które pojawiają się jedynie w miejscach, gdzie morze w naturalny sposób łączy się z lądem, tworząc cenne siedliska lęgowe ptaków. Niewprawione ucho będzie miało nie lada problem z odróżnieniem wesołego szczebiotu tych ostatnich od szelmowskich chichocików Eirlicha, który wśród ujść rzek i kanałów musi się czuć jak u siebie w domu.

Przed granicą z Beką zawracamy – i polnymi drogami kierujemy się w stronę rewskiej siedziby Seniorów, w której czeka nas pyszna kawka i herbatka. Już bez żadnych zjaw, chochlików czy błędnych ogników.